Brian Aldiss        Cieplarnia

    . 8 .    

   Gren ciągle jeszcze leżał w oślepiającym słońcu, skulony za obwałowaniem wieży. Strach stanowił główny, lecz nie jedyny powód tego, że tu pozostał. Czuł, że tak jak powiedziała Toy, dyscyplina jest bardzo ważna. Z natury jednak ciężko przychodziło mu słuchać. Szczególnie w tym wypadku, kiedy przedstawiony przez Toy plan zdawał się zawierać tak nikłą nadzieję przeżycia. Miał też swoją własną ideę, choć nie potrafił wyrazić jej słowami.

   - Och, jak tu w ogóle mówić! - powiedział do siebie. Jakby brakowało słów. Kiedyś musiało ich być więcej! Pomysł dotyczył wieży. Reszta grupy nie myślała tyle co Gren. Zaraz po wylądowaniu ich uwagę zaprzątnęło co innego. Zupełnie inaczej było z Grenem: uświadomił sobie, że wieża nie stanowi części skały. Zbudowano ją z pomocą inteligencji. Znał tylko jeden gatunek, który mógłby tego dokonać, a gatunek ten zadbałby o bezpieczne wyjście z wieży na brzeg. Tak więc wkrótce po tym, jak odprowadził spojrzeniem swych towarzyszy zbiegających kamienistą ścieżką, Gren zapukał rękojeścią noża w mur tuż obok siebie. Z początku nie zauważył żadnej odpowiedzi na pukanie. Po chwili jednak część wieży za jego plecami rozwarła się bez ostrzeżenia. Usłyszawszy słaby szmer, obrócił się i stanął oko w oko z ośmioma mocarmitami, które wyłoniły się z ciemności. Kiedyś zdeklarowani przeciwnicy, obecnie mocarmity i ludzie patrzyli na siebie z poczuciem solidarności, jakby upływające tysiąclecia zmian ukuły więź między nimi. Teraz, gdy ludzie stali się bardziej wyrzutkami Ziemi niż jej dziedzicami, spotykali się z owadami na równej stopie. Mocarmity otoczyły Grena, badając go pracowitymi czułkami. Stał spokojnie, bez ruchu, gdy ich białe odwłoki muskały go lekko. Wielkością prawie mu dorównywały. Czuł ich zapach, cierpki, ale nie przykry. Nabrawszy pewności, że jest nieszkodliwy, mocarmity pomaszerowały do obwałowania. Gren nie miał pojęcia, czy widziały w ostrym świetle dnia, lecz mogły przynajmniej słyszeć odgłosy nadmorskich zmagań. Tytułem próby podszedł do otworu w wieży Wypływał z niego obcy, chłodny zapach. Para mocarmitów szybko nadbiegła, zagradzając mu drogę, sięgając szczękami ku jego szyi.

    - Chcę zejść na dół - powiedział. - Nie sprawię wam kłopotu. Wpuśćcie mnie do środka.

   Jedno ze stworzeń znikło w otworze. Za chwilę powróciło w towarzystwie innego mocarmita. Gren aż się cofnął. Nowy przybysz miał na głowie gigantyczną narośl. Sinobrązowego koloru, gąbczasta w strukturze i dziurkowana jak plaster miodu wytwarzany przez pszczelce, narośl rozlewała się po czaszce mocarmita i obrastała jego szyję jak kreza. Pomimo tego przerażającego ciężaru mocarmit robił wrażenie całkiem sprawnego. Gdy podchodził bliżej, pozostałe ustępowały mu z drogi. Gren stwierdził, że mocarmit przypatruje mu się bacznie, po czym odwraca głowę. Zaczął coś kreślić w piasku pod nogami. Topornie, lecz przejrzyście naszkicował wieżę i linię, łącząc obie wąskim pomostem utworzonym przez dwie równoległe krechy Pojedyncza linia wyraźnie przedstawiała wybrzeże, pomost zaś cypel. Gren był tym kompletnie zaskoczony Nigdy nie słyszał o takich zdolnościach artystycznych u owadów. Łaził dokoła, wpatrując się w linie. Mocarmit ustąpił mu miejsca i wyglądało na to, że obserwuje Grena. W oczywisty sposób czegoś od niego oczekiwał. Gren zebrał się w sobie i pochylony nad kreskami uzupełnił rysunek. Pociągnął linię środkiem wieży, ze szczytu w dół i dalej środkiem pomostu do brzegu. Skończywszy, wskazał na siebie. Trudno było osądzić, czy stworzenia to zrozumiały, czy nie. Zawróciły i najzwyczajniej pośpieszyły z powrotem do wieży. Widząc, że nic innego mu nie pozostało, Gren udał się za nimi. Tym razem go nie zatrzymały; widocznie zrozumiały jego życzenie. Spowił go dziwny, odsłoneczniony zapach. Była to ciężka próba nerwów, gdy wejście zamknęło się za nimi wszystkimi. Po zalanej słonecznym blaskiem jasności na zewnątrz wszystko tu było czarne jak atrament.

   Schodzenie w wieży było fraszką dla kogoś tak zwinnego jak Gren; niewiele się różniło od złażenia naturalnym kominem, tyle tu było występów. Opuszczał się ręka za ręką, coraz pewniej z każdą chwilą. Gdy oczy mu się przyzwyczaiły do ciemności, dostrzegł, że ciała mocarmitów wydzielają słabą fosforyzującą poświatę, upodabniając je do zjaw. Mnóstwo tych milczących stworzeń znajdowało się w wieży Jak duchy zdawały się napływać ze wszystkich stron, a ich bezgłośne szeregi przetaczały się w ciemności do góry i na dół. Nie mógł zrozumieć, co one właściwie robią. W końcu Gren ze swoimi przewodnikami dotarł na sam dół. Stanęli na płaskim gruncie; według rozeznania Grena musieli zejść poniżej poziomu morza. Było wilgotno i duszno. Pozostał już tylko mocarmit z naroślą, reszta odmaszerowała w wojskowym porządku, nie obejrzawszy się za siebie. Gren ujrzał dziwne zielone światło, złożone z tej samej ilości cienia co iluminacji, którego źródła nie mógł początkowo wykryć. Z trudem nadążał za przewodnikiem. Posuwali się nierównym, zatłoczonym korytarzem. Wszędzie widział zmierzające dokądś wytrwale mocarmity. Mijał też jakieś inne małe stworzenia, pędzone przez gospodarzy pojedynczo lub w stadach.

   - Nie tak szybko! - zawołał Gren, ale jego przewodnik utrzymywał własne, równe tempo, nie zwracając na niego uwagi. Zielone światło było teraz silniejsze. Ścieliło się mgliście po obu stronach korytarza. Przenikało, jak Gren zauważył, przez nieregularne arkusze miki, które znalazły się tu najwyraźniej dzięki twórczemu geniuszowi owadów drążących kiedyś tunel. Mikowe okna wychodziły w morze, widać było przez nie ruchy złowrogich wodorostów: Zdumiał go wir pracy w tym podziemnym miejscu. Przynajmniej mieszkańcy byli tak zaabsorbowani, że pilnowali tylko własnego nosa: żaden nawet nie przystanął, by rzucić na niego okiem, na to trzeba było nadejścia jednego ze stworzeń należących do mocarmitów. Kudłaty czworonóg miał ogon, żółte, świecące oczy i wzrostem prawie dorównywał Grenowi. Mierząc człowieka spojrzeniem roziskrzonych źrenic, stworzenie rozdarło się "miauu!" i próbowało się o niego otrzeć. Wąsy musnęły mu ramię. Wyminął je z drżeniem i pognał naprzód. Kudłate stworzenie spoglądało za nim prawie z wyrazem żalu, po czym zawróciwszy, podążyło za grupą mocarmitów, gatunkiem, który je teraz karmił. W chwilę później Gren ujrzał więcej takich miauczących stworzeń niektóre były zarażone i prawie ginęły pod grzybiastą naroślą. Wreszcie Gren ze swym przewodnikiem dotarli do miejsca, w którym szeroki tunel rozgałęział się w kilka pomniejszych korytarzy Bez chwili wahania przewodnik wybrał odnogę wznoszącą się do góry w ciemność. Znienacka ciemność się załamała: mocarmit wypchnął płaski kamień zamykający wylot tunelu i wyszedł na światło dzienne.

   - Stokrotne dzięki - powiedział Gren, wyczołgując się za nim. Trzymał się jak najdalej od narośli. Mocarmit pośpieszył z powrotem do otworu i zaciągnął kamień na miejsce, nie raczywszy się nawet obejrzeć.

   Nie trzeba było mówić Grenowi, że znajduje się teraz na Ziemi Niczyjej. Dochodził go zapach złowrogiego morza. Dobiegał zgiełk walki wodorostów z roślinami lądu, chociaż już sporadyczny, jako że obie strony były zmęczone. Wokół siebie wyczuwał napięcie, jakiego nigdy nie doświadczył na łagodnych środkowych piętrach lasu, w rodzinnym miejscu ludzkiej grupy A przede wszystkim miał nad głową słońce jaśniejące przez plątaninę liści. Grunt był tu zakwaszony, zakalcowaty, mieszanina gliny i piachu ze sterczącymi zewsząd skałami. Jałowa gleba, więc i drzewa wyrastające na niej nosiły piętno choroby Wykoślawione pnie, ubogie listowie. Wiele drzew splatało się ze sobą we wzajemnej próbie podparcia; tam, gdzie próba zawiodła, leżały porozwalane w karkołomnych pozach. W dodatku niektóre z nich zdążyły w ciągu długich stuleci wykształcić niesamowite wprost mechanizmy obronne, tak że drzewa przypominały właściwie tylko z nazwy.

   Gren uznał, że postąpi najlepiej, jeśli przekradnie się do nasady półwyspu i stamtąd podejmie trop Toy i pozostałych.

   Jak już dotrze do brzegu morza, bez trudu zobaczy cypel, stanowiący świetny punkt orientacyjny W której stronie leżało morze, nie miał wątpliwości, ponieważ spoglądając między pokręconymi drzewami, mógł dostrzec kraniec Ziemi Niczyjej od strony lądu. Granica była wyraźna. Wielki figowiec zasadził się zewnętrznym obwodem wzdłuż linii wytyczającej kres dobrej gleby. Wznosił się nieporuszony, chociaż jego gałęzie poznaczone były bliznami po niezliczonych razach cierni i szponów. Żeby mu pomóc w odpieraniu skazanych na banicję gatunków Ziemi Niczyjej, zebrały się pod jego skrzydłem różne stworzenia: gębokłapy, glistogluty, jagodobije, wycieruchy i wiele innych. Niby karzący bicz czekały tylko najmniejszego drgnienia na jego obwodzie.

   Trzymając się plecami do tej imponującej barykady, Gren ruszył ostrożnie naprzód. Posuwał się pomalutku. Podskakiwał przy najlżejszym dźwięku. Raz padł na ziemię przed chmarą długich śmiercionośnych igieł wylatujących na niego z gęstwiny. Uniósłszy głowę, dostrzegł jeszcze, jak kaktus otrząsa się i ponownie ładuje swoje wyrzutnie. Nigdy w życiu nie widział kaktusa, żołądek kurczył mu się na myśl o wszystkich nie znanych mu niebezpieczeństwach dokoła. W następnej chwili natknął się na coś dziwaczniejszego. Przestąpił pień drzewa, który zwinął się w pętlę i zacisnął. Gren o włos uniknął zaduszenia, nie wykręcił się jednak od zdarcia skóry. Kiedy leżał, dysząc ciężko, jakieś zwierzę przemknęło tak blisko, że prawie go dotknęło. Długi, opancerzony gad odsłonił liczne zęby w ponurym uśmiechu. Ongiś, w zatraconych czasach, kiedy ludzie mieli nazwę na wszystko, był to aligator. Przypatrzył się Grenowi łakomym okiem, po czym wśliznął się pod kłodę.

   Wszystkie prawie zwierzęta wymarły tysiące lat temu. Sam napór roślinnego wzrostu i sprzyjającego wszystkiemu, co zielone, Słońca zdławił je i wytępił. Gdy jednak niedobitki dawnych drzew zostały wyparte na moczary i obrzeża oceanu, garstka zwierząt wycofała się wraz z nimi. Tu, na Ziemi Niczyjej, przedłużyły swoją egzystencję, rozkoszując się upałem i urokami życia - dopóki życie trwało. Tym razem jeszcze ostrożniej Gren ruszył przed siebie. Zgiełk od morza już ucichł, więc posuwał się w śmiertelnej ciszy. Wszystko zamilkło jakby w oczekiwaniu, jak zaczarowane.

   Grunt zaczął stopniowo opadać do morza. Kamyki chrzęściły pod stopami. Rozproszone drzewa ponownie zwierały szeregi, by razem stawić czoło ewentualnym napastnikom z wody Gren przystanął. Niepokój wciąż kołatał mu w sercu. Tęsknił za swoimi. Jednak w jego odczuciu nie on zachował się krnąbrnie, pozostając na wieży mocarmitów: to oni zachowali się niepoważnie, nie proponując mu dowództwa. Rozejrzał się bacznie wokoło i pozwolił sobie na gwizd. Nie otrzymał żadnej odpowiedzi. Wszystko zamarło nagle, jakby nawet bezuche stworzenia nastawiły uszu. Grena ogarnęła panika.

   - Toy! - wrzasnął. - Veggy! Poyly! Gdzie jesteście? Gdy tak nawoływał, z liści nad jego głową opadła klatka i przygniotła go do ziemi.

   Kiedy Toy wyprowadziła na brzeg szóstkę swoich towarzyszy, ci zasłoniwszy oczy, rzucili się w wysoką trawę, by oprzytomnieć z trwogi. Byli przemoczeni bitewnym pyłem wodnym. Siedli wreszcie i zaczęli omawiać sprawę Grena. Jako dziecko mężczyzna jest cenny; skoro więc nie mogą po niego wrócić, muszą na niego zaczekać. Pozostało tylko znalezienie w miarę bezpiecznego miejsca.

   - Nie będziemy czekać długo - rzekł Veggy. - Gren nie musiał się odłączać. Zostawmy go i zapomnijmy

   - Potrzebujemy go do parzenia się - powiedziała otwarcie Toy

   - Ja się z tobą sparzę - oznajmił Veggy - Jestem dzieckiem mężczyzną z wielkim interesem i potrafię ci go wsadzić. Patrz, jest nie do zdarcia. Sparzę się z wami wszystkimi, baby, jeszcze zanim figi dojrzeją. Jestem bardziej dojrzały niż figi.

   I w podnieceniu wstał i zatańczył, pyszniąc się swoim ciałem przed nie mającymi nic przeciwko temu kobietami. Był teraz ich jedynym dzieckiem mężczyzną, czyż więc mogły go nie pożądać? May zerwała się, by ruszyć z nim w tany. Veggy skoczył na nią. Wymknęła się zwinnie i wyprysnęła przed siebie. Pogonił za nią. Ona chichotała, on pokrzykiwał.

    - Wracajcie! - krzyknęły ze złością Toy i Poyly

   Nie zważając na nie, May i Veggy wybiegli z traw na piaszczystą, żwirowatą pochyłość. W jednej chwili olbrzymie ramię wystrzeliło z piachu i złapało May za kostkę. Pojawiło się drugie ramię, za nim jeszcze jedno i oplotły ją pomimo przeraźliwych krzyków. May runęła jak długa, wierzgając w panice nogami. Veggy dobył w biegu noża i nie zatrzymując się, zaatakował z furią. Z piachu wylazły kolejne ramiona, oplatając również jego.

   Kiedy roślinny żywioł podbił Ziemię, najmniej zagroził zwierzętom morskim. Ich środowisko mniej było podatne na zmiany od lądu. Jednakże zwiększenie się rozmiarów i liczebności alg morskich zmusiło wiele wodnych zwierząt do zmiany trybu życia albo środowiska. Nowe monstrualne wodorosty wykazały mistrzostwo w polowaniu na kraby, omotując je chciwymi liśćmi, gdy przemykały po dnie oceanu, bądź osaczając pod kamieniami w tym dogodnym dla roślin okresie, kiedy krabom nie stwardniały jeszcze nowe skorupy W ciągu kilku milionów lat krótkoodwłokowe skorupiaki zostały prawie całkowicie wytępione. Tymczasem kłopoty z wodorostami miały już ośmiornice. Zagłada krabów pozbawiła je podstawowego pożywienia. Ten i inne czynniki zmusiły je do zupełnej metamorfozy. Zmuszone do ucieczki przed wodorostami i poszukiwania pokarmu, gromadami opuszczały oceany, stając się mieszkańcami wybrzeża. Tak narodziła się ośmiornica piaskowa.

   Toy rzuciła się z całą kompanią na ratunek Veggy'emu, zdjęta paniką z powodu niebezpieczeństwa grożącego ich ostatniemu dziecku mężczyznie. Piach pryskał, gdy włączyli się do walki. Ale ośmiornica piaskowa dosyć miała ramion, by poradzić sobie z całą siódemką. Nie ujawniając przysypanego piachem cielska, pochwyciła wszystkich w macki, mimo że stawiali rozpaczliwy opór. Ich noże niewiele mogły zdziałać przeciw gumowemu objęciu. Ośmiornica wgniotła im w sypki piach twarze, jedną po drugiej, dławiąc krzyki.

   Rośliny co prawda zatriumfowały w końcu, ale swoją wygraną zawdzięczały w równej mierze masie co inwencji. Okazywało się raz po raz, że sięgnęły po zwycięstwo, małpując jedynie mechanizmy działające dawno temu - być może na mniejszą skalę - w królestwie zwierząt, jak chociażby trawerser, najpotężniejszy ze wszystkich roślinotworów. Był on zwyczajnym epigonem niewielkiego pajączka z okresu karbonu i plenił się, naśladując jego tryb życia. Na Ziemi Niczyjej, gdzie walka o byt wzniosła się na wyżyny, proces naśladownictwa rzucał się w oczy Żywy przykład stanowiły wierzby, które skopiowały ośmiornicę piaskową, przez co stały się niepokonane wśród niepokonanych istot na całym tym upiornym wybrzeżu. Obecne wierzbomordy przebywały zanurzone w piachu i żwirze, z rzadka jedynie wystawiając kępki swoich liści. Ich korzenie nabyły stalowej giętkości i zamieniły się w macki. Takim właśnie bestiom grupa zawdzięczała teraz życie. Ośmiornica piaskowa w swoim własnym interesie winna skończyć z ofiarą jak najszybciej. Przewlekająca się szamotanina ściągała uwagę jej wrogów wierzbomordów, stworzenia bowiem, które ją naśladowały, stały się jej śmiertelnymi rywalami. Właśnie ruszyły na nią dwa naraz, przedzierając się pod piachem tak, że tylko liście widniały nad powierzchnią jak niewinne krzaki i bruzda na ruszonej ziemi w tyle. Zaatakowały z marszu, bez chwili wahania. Ich długie, sękate korzenie miały straszliwą siłę. Każdy wierzbomord ze swojej strony uchwycił za macki ośmiornicy piaskowej. Poznała ten śmiertelny uścisk, orientowała się w jego potwornej mocy. Wypuszczając ludzi z objęć, stanęła do walki o własne życie. Z rozwartym dziobem, z okrągłymi z przerażenia oczami wydźwignęła się z piachu jednym podrzutem, od którego grupa poleciała na wszystkie strony Gwałtowne szarpnięcie któregoś z wierzbomordów powaliło ją na grzbiet. Przekręciła się na brzuch, uwalniając szczęśliwie wszystkie swoje macki, z wyjątkiem jednej. Odrąbała tę występną mackę jednym okrutnym uderzeniem dzioba, z taką furią, jakby jej własne ciało było jej wrogiem. Pod bokiem miała posępne morze. Zawsze szukała w nim instynktownie schronienia przed niebezpieczeństwem. Rozpoczęła szaleńczą rejteradę, wśród łomotu grzmocących na oślep korzeni wierzbomordów. Znalazły ją! Zatrzymana w odwrocie ośmiornica wzbiła w szale tumany piachu i kamieni. Ale wierzbomordy już ją trzymały w swoich trzydziestu pięciu odnóżach, jakimi dysponowały do spółki. Zapomniawszy o sobie, ludzie patrzyli jak urzeczeni na nierówny pojedynek. Niebawem wywijające w zapamiętaniu ramiona zaczęły śmigać koło nich.

   - Uciekajmy! - wrzasnęła Toy, zrywając się na nogi, gdy piasek zakotłował się przy niej.

   - Mają Fay! - krzyknęła przeraźliwie Drifl: Najmniejsza z grupy była w potrzasku. W poszukiwaniu oparcia któraś z cienkich, białych korzeniomacek owinęła się wokół piersi Fay. Mała nawet nie zdołała dobyć głosu. Jej twarz i ramiona spurpurowiały Moment później uniesioną w powietrze ciśnięto brutalnie o pień pobliskiego drzewa. Ujrzeli, jak jej na pół rozpłatane ciało spada we krwi na piasek.

   - Tak już jest - dławiąc mdłości, powiedziała Toy.W drogę!

   Dopadli najbliższych zarośli i runęli w nie, dysząc ciężko. Do opłakujących utratę swej najmłodszej towarzyszki docierały odgłosy rozdzierania na strzępy ośmiornicy piaskowej.

następny